Przejdź do treści

O tym jak jeden karabin ocalił tysiące ludzi

    Fragment narracji pochodzi z opracowania Feliksa Jasińskiego “Kronika: losy Polaków parafii Kąty, powiatu krzemienieckiego, województwa wołyńskiego w latach 1939-1945”. Oryginalny tekst skopiowałem z portalu 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK. W celu poprawy czytelności rozbiłem go na akapity i skorygowałem interpunkcję.

    Takich historii jest więcej [1] i trzeba je przypominać. W sytuacji wojennej zawieruchy broń palna jest zawsze ludziom potrzebna do samoobrony albo przed bandami pijanych sołdatów (cytat, artykuł), albo przed pospolitą przestępczością w regionach zanarchizowanych (dobry przykład: gang “Kulawego” terroryzujący cywilów w czasie okupacji niemieckiej), a nie żeby walczyć z regularnym wojskiem (jak argumentują niektórzy w złej wierze).

    O naszych przygotowaniach obronnych do końca 1942 roku w szczegółach niewielu ludzi wiedziało. Wyolbrzymiono liczbę posiadanej przez nas broni i to było dobre, gdyż banderowcy dlatego się nas bali, a my, przystępując do walnej obrony, mieliśmy tylko 26 karabinów (w tym trochę starych austriackich), kilka fuzji, kilkanaście rewolwerów i kilka granatów. Wielostrzałowy karabin był tylko jeden, tą bronią obroniliśmy kilka tysięcy ludzi, ale o tym będzie dalej.

    Budynki przystosowano do obrony. W kościele okna zabito deskami, które miały chronić przed granatami, a na wieży siedzieli strzelcy z karabinami. Kościół był jednopoziomowy, ale budynek “Kasy” był piętrowy i tu mieściło się najwięcej osób. Codziennie przybywało ludzi. W “Kasie” powstał przykry zaduch, więc musiano w suficie powycinać otwory, aż do strychu i to oczyściło powietrze. Miejsce na odchody też wykopano. Piwniczne i parterowe okna i drzwi zabezpieczono od kul i granatów workami z piaskiem. Plebanię i prywatny dom też zabezpieczono. W budynku “Kasy”, na piętrze ustawiono duża sikawkę strażacką z zapasem wody. Wszystko to robiono z pomysłów pierwszych organizatorów obrony. Oni też zarządzali. Ażeby wszyscy mężczyźni niemający broni osadzili kosy na sztorc na kosiskach, a z braku kosy, z widłami przychodzili do budynków obrony. Kosynierzy mogli skutecznie bronić przed wdarciem się do wewnątrz budynków. Później przyszedł zbawienny pomysł, aby sąsiedni budynek bronił dostępu do swego sąsiada z dwóch lub trzech stron-boków, przez ostrzeliwanie tych stron. Z pozostałych stron budynek miał się bronić sam. W czasie napadu ten sposób obrony okazał się być dobry. Pomysł i zastosowanie należy przypisać Stanisławowi Jasińskiemu, byłemu kapralowi z wojska, który nie był ani wybrany, ani ogłaszany, ale uważany przez wszystkich za wojskowego dowódcę obrony. Starszych rangą wojskowych nie było wśród nas. W krytycznym momencie schroniło się u nas dwóch podoficerów rezerwy, ale oni nie odegrali żadnej roli organizacyjnej, ani dowódczej.

    Cała nasza okolica siedziała cicho. Wypadów żadnych nie robiono. Bano się tej siły, jaką mieli banderowcy w ludziach i broni. Były to tysiące mołojców, obozujących przy granicy z naszym zakątkiem, a cóż dopiero mówić o olbrzymich wsiach ukraińskich – Dermaniu, Moszczenicy, Światym, leżących bardziej na północ od nas. Pomimo ciasnoty w budynkach, staraliśmy się skupić jak najwięcej ludności w naszym czworoboku obronnym. Było to trochę ryzykowne, bo w razie załamania się naszej obrony, mogła stać się rzecz straszna. Jednakże wierzyliśmy w nasze ocalenie. Ukraińcy armat nie posiadali. Młodzi chłopcy czyścili broń palną i przygotowywali stanowiska obronne. Stany depresyjne i rozpaczliwe kobiet i starców uspakajano pokazywaniem broni i przekonywano o skuteczności zamierzonej obrony. Kosynierów w liczbie około 250 osób z kosami na sztorc i widłami rozstawiano nocą przed linią obrony, ze wszystkich czterech stron na zmianę. Do każdej grupy kosynierów dodawano jednego strzelca z karabinem. Rozkazano, by w razie ataku, strzelec strzelał, a wszyscy cofali się do budynków. Cenniejsze rzeczy ludność zakopywała w ziemi. Wozy i maszyny rolnicze trzymano z dala od budynków, bojąc się spalenia wraz z budynkami. Większość rolników konie i krowy wypuszczała na łąki. Wiosna stawała się cieplejsza, ale na drzewach i krzewach liści jeszcze nie było, chociaż żyta ozime były już wysokie. 

    O godzinie 23:20 we wtorek 4-go maja 1943 roku usłyszeliśmy strzały karabinowe naszych straży i zobaczyliśmy błyski kolorowych rakiet napastników. Kosynierzy cofnęli się do budynków. Widzieli napastników atakujących wieś. Wybuchły pożary, kule przelatywały i uderzały w obronne budynki. Strzały się wzmogły, kule gwizdały i biły w dach kościoła i “Kasy”. Odpowiedziano im strzałami z wieży kościoła i z balkonu “Kasy”. Kule coraz częściej padały na nasze budynki obronne i dziurawiły blaszane pokrycie dachów. Widzieliśmy dużo kul zapalających, ale one nie zapalały naszych dachów, gdyż belki i więźba dachowa w tych budynkach były oblepione gliną i często zwilżane.

    Bitwa trwała. Najgroźniej brzmiał nasz karabin dziesięciostrzałowy, osadzony na balkonie “Kasy” i zabezpieczony workami z piaskiem. W czasie bitwy, łączności pomiędzy budynkami nie było. Tak się szczęśliwie złożyło, że bandyci nie atakowali nas od strony południowej. Tam było najmniej otworów okiennych i największe niebezpieczeństwo trafień. Atak posuwał się bliżej od strony zachodniej i północnej. Napastnicy kryli za ścianami budynków i strzelali. Rabowali co się dało w opuszczonych domach i stopniowo podpalali je. Ogień posuwał się z dwóch stron do środka wsi. Ze strychów w w budynkach widziało się morze ognia. Paliło się około 500 zabudowań z ogólnej ilości około 620. Paliły się Kątki (ulice), Łag, Zarzeczka, Środek, Iserniańska. Jedynie Kątek Stachury i część budynków na futorach ocalały. Ocalało też kilkanaście domów z zasięgu obrony. Bojąc się naszego krzyżowego ognia, broniącego boki innych budynków, bandyci nie mogli dojść zbyt blisko i rzucać granatami. Bitwa trwała do godziny 3:30. Po tym czasie zorientowaliśmy się, że oni nas nie zdobędą. Raptem wszystko ucichło. Cofający się bandyci w stronę Suraża i Sadek palili domy na futorach. Ponad dwa tysiące ludzi odetchnęło. Zrobił się jasny dzień, napastników nie było. Ludzie wyszli z ukrycia i rozbiegli się patrzeć na pogorzeliska. Swąd dopalających się koni, krów, świń był bardzo silny. Konie i krowy z popalonymi bokami latały jak szalone, popieczone ryczały, rżały i kwiczały, wzywając ludzkiej pomocy, ale ratunku nie było. Zaczęli nadchodzić ludzie, którzy przesiedzieli tę noc na łąkach i bagnach w krzakach. Niektórzy nawet leżeli w wodzie przez całą noc, bojąc się, by ich nie dostrzeżono w blasku ognia.

    W obrębie obrony nikt nie zginął, z tych zaś, którzy chowali się poza obrębem, zginęło 18 osób. W mieszkaniu A. Kucharskiego zamordowano 4 osoby, w tym niemowlę. Zginęły staruszki Tomaszewskie, trzech młodych mężczyzn z Pikulskiego, którzy chowali się w budynkach ukraińskich. Byli to bracia Zielińscy zabici bagnetami. Resztę zamordowano nożami i bagnetami. Sparaliżowanego staruszka Holca wyciągnięto z domu i zadźgano. Zaczęliśmy się zastanawiać. Napad odparto, ale co dalej? Więcej niż połowę amunicji wystrzelano. Czy uda się odeprzeć następny napad, może silniejszy, a potem trzeci i czy dwa tysiące ludzi ma zginąć? Na jakąkolwiek pomoc nie mogliśmy liczyć, bo jej w pobliżu nie było. Jeżeli Kąty pozostaną na miejscu, to ci z niezorganizowanych wiosek, kryjących się w różnych wertepach, też będą siedzieli na miejscu i wyginą wszyscy. Po krótkiej naradzie rzucono hasło: “Zostawić wszystko, uciekać do Krzemieńca”.

    Najbliższa droga była przez Iłowicę, obok Antonowiec i przez Stożek, ale tamtędy było niebezpiecznie. Postanowiono iść okrężną drogą, przez Szumsk i dalej szosą do Krzemieńca. Wyciągnięto zakopane lżejsze rzeczy, jak ubrania i wiązano je w węzełki do niesienia. Niektórzy łapali konie na łąkach i zakładali do ocalałych wozów. Na wozach sadzano dzieci i kaleki. Łuna olbrzymiego pożaru, zaniepokoiła żandarmów niemieckich w Szumsku. Przyjechali zobaczyli, pogadali z sołtysem, po czym odjechali. W godzinach popołudniowych uformował się pochód z około 2500 ludzi, przeważnie pieszych i ruszył do Szumska. Chłopcy szli na przedzie z karabinami, a wielu mężczyzn z kosami na sztorc. Wychodząc z wioski widziało się tabun koni i mnóstwo bydła, spędzonego tu z okolicy i pasącego się na łąkach. W Szumsku miejscowi Polacy mieli trochę broni palnej, plus nasze karabiny, więc bezpiecznie przenocowaliśmy. Nazajutrz rankiem ruszono w trzydziestokilometrową drogę, szosą do Krzemieńca. Banderowcy, nie spodziewając się takiego obrotu sprawy, że Kąty opuszczą miejsce zamieszkania i Szumsk, nie przygotowali na naszej drodze żadnych zasadzek i marsz odbył się raczej spokojnie. Kilkanaście osób, starych i chorowitych, pozostało w Szumsku. Wchodząc do miasta Krzemieńca, zostaliśmy powitani przez dużą grupę polskich mieszczan, którzy widzieli w nas bohaterów i wyrażali nam uznanie. Opuściliśmy plac boju, ale nie daliśmy się zgnieść i wymordować. 

    • AKTUALIZACJA 27/09/2016

    Przygnębiający obraz uzbrojenia polskiej ludności cywilnej – zaledwie co dziesiąty uczestnik powstania dysponował bronią palną. Reszta biegała po mieście jak po średniowiecznym polu bitwy, wyposażona w siekiery, kilofy i łomy. Poniżej film dokumentalny wyprodukowany przy współpracy z Muzeum Powstania Warszawskiego. Tytuł – “BROŃ CENNA JAK ŻYCIE” – i potem słowa narratora – “BROŃ NAJCENNIEJSZYM SKARBEM”:


    ____________________

    [1] Tomasz Stańczyk, 10 tysięcy Polaków uratowanych przed ludobójstwem – obrona Przebraża

    Delegacja z Przebraża, z Ludwikiem Malinowskim (cywilny komendant Przebraża) na czele, udała się do niemieckiego urzędnika administracji w Kiwercach, prosząc go o broń. Nie mówiono o UPA, lecz o “bandach leśnych”, które przeszkadzają pracować na roli i wywiązywać się z kontyngentów dla Niemców. Dzięki takiej argumentacji Polacy otrzymali kilkanaście starych karabinów. Mogli legalnie posiadać broń. Pozwolenie stało się hasłem do wydobycia z dziur i zakamarków wszystkiego, co mogło jeszcze strzelać. Za dwie złote 10-rublówki przekupiony został niemiecki dowódca garnizonu w Kiwercach. Wydał skierowanie do magazynu, skąd Polacy wywieźli trzy furmanki amunicji. 

    Zaczęto wydobywać broń ukrytą i porzuconą we wrześniu 1939 r. przez żołnierzy polskich, a latem 1941 r. przez żołnierzy sowieckich. Kupowano amunicję od żołnierzy węgierskich w Kiwercach, strzegących linii kolejowej. Węgrzy inscenizowali nocne walki, a następnego dnia sprzedawali amunicję. – Nikt nie był w stanie policzyć, ile jej zużyli. Zdarzały się niecodzienne transakcje. Obok Przebraża był skład drewna, do którego co kilka dni przyjeżdżali Niemicy po deski, eskortowani przez oddział żołnierzy. Jako chłopak znający trochę niemiecki podchodziłem do starszych wartowników, od których za jabłka można było dostać granaty. Wiadro jabłek wymieniałem z reguły na dwa, trzy granaty – wspominał Adam Kownacki, członek samoobrony w książce Marka A. Koprowskiego “Wołyń. Epopeja polskich losów 1939-1945”.