Przejdź do treści

Szwajcaria na drodze do rozbrojenia?

    W hoplofobicznym “bizzaro world” nawet szwajcarska republika jawi się jako “Dziki Zachód”.

    Jeśli bezpieczeństwo mierzyć wskaźnikami zabójstw samplowanymi z terytorium całego kraju, to Szwajcarzy nieprzerwanie od pokoleń plasują się w ścisłym gronie najspokojniejszych nacji na kuli ziemskiej [1]. Ów stan sielanki skorelowany jest z olbrzymim nasyceniem bronią palną tamtejszego sektora cywilno-prywatnego, co wielu komentatorom zbyt łatwo umyka. Prawda, że po roku 1999 lokalne przepisy uległy unifikacji w jednolite prawo federalne, lecz do dzisiaj Helweci mogą chwalić się dalece bardziej liberalnym ustawodawstwem niż inne europejskie państwa → link. Pod względem ogólnej dokuczliwości procedur biurokratycznych ich sytuację przyrównałbym do średnio restrykcyjnych przypadków z USA.

    Mimo bycia one of the safest i zarazem one of the most armed, aktywnie działają w granicach Szwajcarii wewnętrzne grupy nacisku, domagając się, jeśli nie pełnego rozbrojenia ludności, to przynajmniej takiego dokręcenia śruby, aby czynność ubiegania się o broń palną stanowiła wyzwanie i test woli dla każdego praworządnego obywatela. W skład wspomnianego lobby wchodzą formacje partyjne rozlokowane na lewo od centrum sceny politycznej oraz rozmaite “pozarządowe” organizacje, które ożywiły się po masakrze z 27 września 2001 roku.

    Świadkowie dobrze pamiętają, iż najpierw rozległ się potężny trzask. Anne Ithen, posłanka do miejscowego parlamentu, pomyślała, że ktoś przewrócił stolik do kawy stojący w korytarzu. Chwilę potem drzwi do sali obrad otworzyły się na oścież i do środka wpadł opięty kamizelką kuloodporną i obwieszony bronią 57-letni emerytowany sprzedawca, Freidrich H. Leibacher. Mężczyzna miał również na sobie kurtkę z naszywką “Policja” i choć była to tania podróbka oficjalnego uniformu służb mundurowych, to właśnie dzięki niej udało mu się, bez wzbudzania niczyich podejrzeń, gładko prześlizgnąć do głównej izby, gdzie zasiadali deputowani. 

    Leibacher za pomocą cywilnej wersji karabinka SG 550 zmasakrował czternastu polityków, a osiemnastu poważnie ranił. Anne Ithen dostała trzykrotnie: w kręgosłup, udo i brzuch. Już po pierwszym trafieniu wiedziała, że jest sparaliżowana – pocisk przeszył rdzeń kręgowy i utkwił w płucach. Gdy kobieta zaczynała dusić się własną krwią, huki wystrzałów nagle ucichły – Leibacher leżał martwy na posadzce. Popełnił samobójstwo.

    W trakcie śledztwa ustalono, że mężczyzna mścił się na rządzie i policji za wyrządzone mu rzekomo krzywdy. Podobno aż siedmiokrotnie wnosił oskarżenia przeciwko funkcjonariuszom publicznym, lecz za każdym razem był albo lekceważony, albo jego zażalenia oddalano jako bezpodstawne i frywolne, co w konsekwencji wyzwoliło w nim poczucie, że jest przedmiotem spisku uknutego celem pognębienia jego osoby. Podczas dokonywania egzekucji miotał pod adresem zabijanych polityków obelgi w stylu “mafia”, “dranie” i “zdrajcy”. W liście znalezionym w mieszkaniu zamachowca można było przeczytać, że 27 września 2001 roku będzie “dniem wyrównania rachunków z mafią z kantonu Zug”.

    Media szybko zabrały się za rozgrzebywanie przeszłości Leibachera. Prześwietlili go niczym kandydata na stołek szefa CIA. Okazało się, że w 1970 roku był skazany za kazirodztwo (!), jakąś drobną kradzież, fałszerstwa i wykroczenia w ruchu drogowym. W roku 1998 miał ponoć użyć użyć rewolweru, aby grozić kierowcy autobusu. Po egzekucji w parlamentach na terenie kraju zainstalowano kamery, detektory metalu, wzmocniono straże i wprowadzono obowiązek rewidowania gości przy wejściu.

    zug_plan

    Plan sali obrad z rozmieszczeniem ciał ofiar.

    Ithen cudem przeżyła atak; porusza się na wózku, straciła dwie-trzecie żołądka, nerkę i spory kawałek jelita grubego. Dwanaście lat po tamtych wydarzeniach w wywiadzie dla stacji BBC przyznała, że nienawidziła broni na długo przed zamachem i sam incydent zradykalizował jej światopoglądu. Wspomina też, że gdy zamieszkała razem ze swoim partnerem, to postawiła mu warunek: żadnej broni palnej pod dachem, nawet tej rządowej, która przysługuje każdemu dorosłemu mężczyźnie służącemu w armii.

    Jak nietrudno zgadnąć, Anne Ithen stała się jednym z architektów referendum z 2011 roku, w którym poddano pod głosowanie kluczowy element szwajcarskiej tradycji, czyli składowanie w domach karabinów przez rezerwistów. Środowiska ideologicznie bliskie poglądom pani polityk wnioskowały o przeniesienie rządowego oręża do wojskowych arsenałów oraz uruchomienie państwowego rejestru wraz z wykazem wszystkich jednostek broni palnej znajdujących się w obrocie cywilnym w Szwajcarii. Forsowano także pomysł stworzenia paragrafu o konieczności każdorazowego podawania pisemnego uzasadnienia, dlaczego chce się zakupić broń. Policja miałaby naturalnie pełną swobodę na odcinku selekcji nadsyłanych aplikacji. 

    Anne-Ithen
    Po ataku Ithen spędziła prawie rok w szpitalu i gabinetach psychoterapeutów.

    Referendum zakończyło się porażką progresywno-tęczowej koalicji. 56 procent głosujących, głównie z niemiecko- i włoskojęzycznych kantonów, opowiedziało się przeciwko rozbrojeniu, z kolei “za” byli francuskojęzyczni “młodzi i wykształceni” z wielkich miast, wyjątkowo podatni na wtłaczanie ciemnoty do głów.

    Odnotowuję to wszystko bez satysfakcji. Fajnie, że tym razem zwolennicy broni nie dali sobie wyszarpać resztek wolności, byli w stanie zewrzeć szeregi i zorganizować się oddolnie w celu odparcia wrogiej propagandy, z drugiej strony jednak sam fakt, iż oto na podstawie konkluzji wysnutych z utylitarnej (i w dużej mierze błędnej) argumentacji jedno z fundamentalnych praw przysługujących jednostce ludzkiej zostaje oddane pod trybunał złożony z anonimowych mas, które można przerobić na dowolną wiarę ładną gadką, wywołuje u mnie ostry sprzeciw wobec mechanizmów demokracji bezpośredniej. Jakby do zwolenników broni przesłano komunikat ostrzegawczy: “Mamy demokrację i nie zawahamy się jej użyć”. Zresztą najwyraźniej obydwa obozy odczuwały wtedy niesmak – Ithen też nie ukrywała frustracji z powodu rozstrzygnięcia demokratycznego plebiscytu:

    Uważam, że mamy zbyt łagodne ustawodawstwo dotyczące borni. Jestem rozczarowana, że referendum nie uzbierało większości, zwłaszcza w kontekście niedawnych strzelanin. [I think we are too lax with gun laws in Switzerland. I was very disappointed the referendum didn’t get a majority… especially as we have seen more shooting recently here.]

    Jakie to niby “strzelaniny” wstrząsały ostatnio helwecką oazą spokoju? W styczniu 2013 roku dyscyplinarnie zwolniony z wojska, schorowany umysłowo mieszkaniec podalpejskiej wioski Daillon, położonej sto kilometrów na zachód od Genewy, zastrzelił trzy przypadkowe kobiety. Krótko potem, pod koniec lutego, w kantynie pracowniczej w zakładach przemysłu drzewnego w Menznau nieopodal Lucerny albański imigrant, osądzony parę lat wcześniej za rabunek, z pistoletu brata zabił cztery osoby, raniąc pięć innych. W sumie jak tak teraz o tym rozmyślam, to dochodzę do wniosku, że dobrze się stało, iż referendum wystartowało w roku 2011, a nie dwa lata później. Po takim “tsunami przemocy” lokalni dziennikarze mogliby jeszcze zrównać Szwajcarię z USA i byłoby, mówiąc kolokwialnie, pozamiatane.

    Dla osoby, obsesyjnie uczepionej idei reglamentowania, każde ustawodawstwo, zezwalające na zakup broni czy choćby gromadzenie prochu strzelniczego, może być interpretowane jako nazbyt pobłażliwe. Gdy parę lat temu w Anglii, tj. na terenie kraju, który, że przypomnę, ściga się z Japonią & Koreą o pozycję czempiona w rankingu najsurowszych regulatorów, pewien taksówkarz z Kumbrii, wyposażony w dwururkę i sztucer myśliwski, z bliżej niedookreślonych powodów zamordował dwunastu przypadkowych ludzi, natychmiast podniosły się w mediach krzyki oburzenia, że tragedii można by uniknąć, gdyby wcześniej zlikwidowano mikroskopijną lukę w prawie, umożliwiającą ciułanie w domach zapasów amunicji. W tej obłąkańczej licytacji nie ma górnej granicy, po której przekroczeniu człowiek stwierdza, że już wystarczy.

    Nie wiem, jak to mądrze podsumować. Obiecuję sobie, że będę w notkach bardziej rzeczowy, a mniej zgryźliwy, ale sytuacja z ideologicznymi hoplofobami bywa często wręcz kuriozalna. Przykład szwajcarskich doświadczeń z ostatnich parunastu lat dobitnie pokazuje, że im nie chodzi o bezpieczeństwo. Oni będą naciskać na zaostrzanie przepisów zawsze, bez względu na statystyki. I na broni palnej się nie skończy [2].

    Jak w okolicy nie będzie gangów, śrubujących rekordy w przestępczości ulicznej, to na radar pójdą opresyjni maczo, terroryzujący w domach własne żony i potomstwo [3]; jak nie będzie samców-mizoginów, to się skompiluje randomowe wypadki skutkujące śmiercią dzieci [4]. Nie istnieje bowiem takie zjawisko z domeny socjologii, którego apologeci cywilnego rozbrojenia nie byliby chętni przyczynowo powiązać ze zwiększoną ponad normę obecnością broni palnej w społeczeństwie (norma = 0.0 sztuk na 100 rezydentów). Bez znaczenia, czy żyją w Stanach czy też w krajach podobnych do Szwajcarii z najniższymi wskaźnikami morderstw, refren ich publicystyki nie zmienia się, a ograniczenie dostępu do broni to po prostu moralny imperatyw, wypychający na krucjatę wielką część przedstawicieli medialno-politycznego establishmentu. Normalnie poleciłbym wizytę na strzelnicy, ale nie jestem pewien, czy magia miejsca na nich odpowiednio zadziała [5]. 

    ____________________

    [1] Zalecana jest daleko posunięta ostrożność przy wyciąganiu konkluzji z pomiarów.

    [2] Jakiś czas temu znalazłem w sieci informację, że oto na fali hoplofobicznej histerii, która przetoczyła się przez ojczyznę Helwetów w powiązaniu z referendum rozbrojeniowym, dwie parlamentarzystki z rzekomo przeciwnych obozów politycznych poszły za ciosem i wystąpiły z nową inicjatywą. Panie Andrea Geissbühler z Partii Ludowej i Chantal Galladé z Partii Socjalistycznej chciały wprowadzenia zakazu noszenia noży poza miejscem zamieszkania – z wyjątkiem tradycyjnych szwajcarskich składanych scyzoryków kieszonkowych). 

    [3] Szwajcarski magazyn dla kobiet “Annabelle” wystosował w 2006 roku petycję do rządu z prośbą o usunięcie z prywatnych domów broni palnej i amunicji. Hasło brzmiało: “No weapons at home”. Redakcja pisma alarmowała, że w “niepokojącym tempie” rośnie liczba zabójstw popełnianych na kobietach i dzieciach, których dopuszczają się uzbrojeni męscy członkowie rodzin (mowa o zdarzeniach dających się policzyć na placach obu rąk). Poniżej plakat propagandowy rozpowszechniany na zlecenie magazynu z ostrzeżeniem, że w rodzinie nie ma miejsca dla broni:    

    annabelle_poster

    [4] Zobacz artykuł z “New York Timesa”.

    [5] Piątka archetypowych amerykańskich liberałów decyduje się na bliski kontakt z prawdziwą bronią. Komentarze na końcu zwalają z nóg: “Czuję wobec siebie obrzydzenie, że mi się podobało”. Normalnie jak u irlandzkich katoliczek w filmach Davida Lodge’a. Kiedy w trakcie wykonywania jakiejś czynności dostanie taka przypadkowego orgazmu i jej się spodoba, to potem łupią ją wyrzuty sumienia. Z dobrych wiadomości – brunetka chwyciła bakcyla i chce wrócić: