Przejdź do treści

Miasto zabójców

    Dlatego to miasto pełne jest jebanych idiotów
    Dlatego pierwszy lepszy, co pyskuje, martwy w piachu ląduje
    Dlatego to nie jest Detroit, to Amityville
    Wstawią ci plombę, a za winklem zarobisz w ryj bombę
    Dlatego ciągle koronę stolicy morderstw dzierżymy
    To już nie jest Detroit, to pierdolony Hamburger Hill!
    Nie strzelamy z jazdy, parkujemy przed chatą i walimy
    Jak psy dojadą, to napierdalamy się z nimi
    To lokalna mentalność, to tutejsza realność

    [That’s why the city is filled with a bunch of fucking idiots still
    That’s why the first motherfucker poppin some shit he gets killed
    That’s why we don’t call it Detroit, we call it Amityville
    You can get capped after just having a cavity filled
    That’s why we’re crowned the murder capital still
    This ain’t Detroit, this is motherfucking Hamburger Hill!
    We don’t do drivebys, we park in front of houses and shoot
    and when the police come we fucking shoot it out with them too!
    That’s the mentality here that’s the reality here]

    Amityville z albumu “Marshall Mathers LP” Eminema, tłumaczenie moje.

    W tej zwrotce jest wszystko: sugestywne aluzje do jednego z najkrwawszych epizodów wojny wietnamskiej, tj. zdobycia ufortyfikowanego wzgórza w wiosce Ashau, które zostało później przechrzczone na Wzgórze Hamburgerowe z powodu walającego się na zboczach siekanego mięsa jankeskich żołnierzy. Dalej podmiot liryczny wspomina masowego mordercę, Ronalda “Butcha” DeFeo – w 1974 roku w miasteczku Amityville psychopata wybił do nogi całą swoją sześcioosobową rodzinę. Po drodze pojawiają się też nawiązania do wojen gangów, wzmianki o faszerowaniu domów ołowiem z przejeżdżających samochodów oraz zuchwałe dygresje na temat regularnych strzelanin z policją. Że niby artystyczna przesada?

    Gliniarze ostrzegają gości odwiedzających Detroit, że wjeżdżają do miasta na własne ryzyko. Radiowozy odpowiadają na zgłoszenia z godzinnym opóźnieniem [1], kursuje zaledwie 1/3 karetek, blisko połowa latarni ulicznych nie działa, pizzerie nie rozwożą zamówień po zmroku, a te firmy, które decydują się na podjęcia ryzyka, wysyłają dwóch pracowników, z czego jeden trzyma broń w pogotowiu [2]. Kto by pomyślał, że jeszcze na początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku “Rock City” było wyniośle nazywane “Paryżem Ameryki”.

    Jak to się stało, że Paryż zamienił się w Mogadiszu? Załączony wykres dokumentuje bardzo dobrze znany amerykańskim urbanistom fenomen socjo-demograficzny, mianowicie “ucieczkę białych” (white flight, zobacz więcej → link):

    Niedługo po wojnie biali Amerykanie z klasy średniej (grupa będąca tradycyjnie podstawowym źródłem opodatkowania dla miast), w obawie przed rosnącym zagrożeniem przestępczością i konfliktami rasowymi, zaczęli uciekać na peryferia. Razem z nimi przenosiły się także szkoły, sklepy i fabryki. Powstałą lukę wypełniali następnie przedstawiciele mniejszości rasowych lub etnicznych, tworząc getta i przyśpieszając degrengoladę miejskiej przestrzeni. Historyczną analizę tego zjawiska przeprowadził dla Biura Badań Ekonomicznych Leah Platt Boustan w artykuleWas Postwar Suburbanization “White Flight”? Evidence from the Black Migration”:

    Oceniam, że na jednego czarnego przybywającego do miasta przypadało 2.7 białych, którzy pakowali się i wyjeżdżali. Przeciętna miejscowość z populacją 200 tysięcy rezydentów po wchłonięciu 19 tysięcy czarnoskórych imigrantów traciła każdorazowo 52 tysięcy białych mieszkańców, co przekładało się na 17-procentowy spadek liczby ludności.

    [I estimate that each black arrival was associated with 2.7 white departures. The median city, which had 200,000 white residents, absorbed 19,000 black migrants over this period. My estimates imply that these arrivals prompted the departure of 52,000 white residents, resulting in a 17% net decline in the urban population.]

    W Detroit zarysowany wyżej proces przebiegał wzorcowo – po wojnie “The Motor City” było systematycznie zalewane falami murzyńskich imigrantów, którzy do wymarzonego Eldorado przybywali z głębokiego Południa w poszukiwaniu pracy i lepszego żywota. Niestety, wraz z czarnymi przybywała również przestępczość. Archiwalne numery “Detroit Free Press” i “The Detroit News” podają, że w 1960 roku Murzyni stanowili 1/4 miejskiej populacji, a mimo to odpowiadali za 65 proc. ciężkich przestępstw. Popełniono wówczas w mieście 150 morderstw przy liczbie ludności równej 1.6 miliona, co wygenerowało średnią 9 zabitych na 100k. W 2012 roku populacja metropolii spadła do niespełna 707 tysięcy mieszkańców, zaś trupów z orzeczonym zabójstwem jako przyczyną zgonu naliczono w sumie 386. Po przeskalowaniu wyszedł blisko sześciokrotnie wyższy wskaźnik niż cztery dekady wcześniej.

    Stworzyłem kontekst dla tych liczb.

    Według danych Uniwersytetu Tuskegee (poprawnie wymawia się “taskigi”, instytucja założona jeszcze w XIX wieku w celu edukowania Murzynów wywodzących się z rodzin niewolniczych), na odcinku 86 lat historii USA odnotowano 4743 incydenty zwieńczone linczem, z czego 75 proc. ofiar należało do rasy czarnej:

    lynchings
    W roku 1967 wybuchły zamieszki, które symbolicznie przypieczętowały wzbierający od blisko dekady exodus białych mieszkańców. Bezpośrednim sygnałem do wszczęcia rozruchów był policyjny nalot na nielegalny bar nocny okupowany przez czarną klientelę. Sceneria tych walk przypominała somalijskie Mogadiszu z filmu “Black Hawk Down” Ridleya Scotta. W rezultacie zginęły 43 osoby przy 1189 rannych; splądrowano przeszło 2500 sklepów, zniszczono albo spalono 412 budynków, wiele do tego stopnia, że nadawały się już tylko do totalnej rozbiórki. Straty wyłącznie materialne zamknęły się w granicach $50 milionów, co jak na owe czasy było gigantyczną kwotą.

    Przytaczam te wszystkie statystyki, aby pokazać, że w Detroit od kilkudziesięciu lat nic się nie zmieniło. Czarna jest przestępczość, czarny jest burmistrz, czarna jest praktycznie cała rada miejska (dokładnie ośmiu z dziewięciu radnych), czarny jest szef policji, czarny (co akurat nie szokuje zbytnio) jest najpotężniejszy klecha na dzielnicy oraz wszyscy urzędujący dyrektorzy niższych i najniższych szczebli mianowani przez ratusz. Nawet operator wodociągu, kościelny organista i kierownik wychodka muszą być czarni. Oficjalna, cierpiętnicza narracja o upadku Detroit jakoś kompletnie przemilcza ten monorasowy aspekt historii największej aglomeracji stanu Michigan.

    Tu można podejrzeć rejestr “najbardziej białych” obszarów metropolitalnych w USA. Uwagę przykuwa Pittsburgh. Dlaczego? Bo dzieli z Detroit bardzo podobną przeszłość. Niegdyś był dumnie tytułowany jako “Steel City” i uchodził za światowe centrum przemysłu maszynowego i elektrotechnicznego. Jednakże w wyniku stopniowego otwierania się amerykańskiego rynku na handel zagraniczny (relokacja produkcji) oraz kryzysu stalowego z pierwszej połowy lat siedemdziesiątych, branża hutnicza do spółki z sektorem metalurgicznym doznały wstrząsu i załamały się niemal równocześnie

    Pod względem demograficznym Pittsburgh przebył analogiczną drogę co pokrewne ośrodki urbanistyczne rozlokowane na północy: Detroit, Newark, Buffalo czy Cleveland. Sęk w tym, że jako jedyny spośród wymienionych miast nie doświadczył konwersji składu etnicznego ani wolty rasowej – “The Steel City” pozostało w znacznej większości białe; zjawisku “white flight” nie towarzyszył falowy napływ czarnej populacji [3]. Dzięki temu Pittsburgh przetrwał trudne chwile i wyszedł na prostą – społeczność nie zapętliła się w orgiastycznej przemocy, a sama okolica nazywana jest dzisiaj “Najlepszym miejscem do życia” (linkalbo nieco krócej – “Najlepszym miastem” (link), podczas gdy mnóstwo ulic i rewirów w Detroit ciągle przypomina wietnamskie pola śmierci. Przy okazji najnowsza historia Pittsburgha zadaje także kłam tezie, lansowanej uparcie w konserwatywnych kręgach, jakoby miasta rządzone przez Demokratów nieuchronnie popadały w ruinę.

    ____________________

    [1] Sytuacja do złudzenia przypominająca tę z innej murzyńskiej metropolii – Milwaukee (patrz tu i tu). 

    [2] Ciekawostka historyczna: ojcem kevlarowej kamizelki kuloodpornej był Richard Davis, weteran wojenny, dostawca pizzy z Detroit. To on jako pierwszy wprowadził na rynek kamizelki zawierające włókna kevlarowe po tym, jak w trakcie rozwożenia zamówień po mieście został raniony w klatkę piersiową przez trzech napastników próbujących go okraść. Facet nie dość, że się wykaraskał, to jeszcze zdążył dwóch z nich postrzelić. W 1976 roku Davis założył firmę Second Chance, produkującą kamizelki kuloodporne. Zaczynał w garażu, a pionierskie testy swoich produktów przeprowadzał sam na sobie.

    [3] Z obowiązku sprawdziłem, kto zmonopolizował sektor zabójstw w Pittsburghu. Zaskoczenia nie było. Szef lokalnej policji, kapitan Nate Harper:

    Bez czarnej przestępczości liczba zabójstw w Pittsburghu obniżyłaby się drastycznie do około dziesięciu rocznie. W ostatniej dekadzie 80 proc. zabójstw popełnionych w obrębie miasta to były ataki inicjowane przez czarnych i wymierzone w innych czarnych – dokładnie 307 z 385 spraw.

    [Without black-on-black crime Pittsburgh could expect to see its homicide rate drop dramatically, to around 10 deaths a year. In the past 10 years, black-on-black killings have accounted for nearly 80 percent of the city’s homicides – 307 of 385.]

    Ten odsetek jest niemal na pewno wyższy, ponieważ w latach 2010-2015 aż 97 proc. zabójstw w Pittsburghu (143), w których nie ustalono tożsamości sprawcy, to była wypadkowa konfliktów z udziałem młodych Murzynów, co implikuje też zaangażowanie czarnoskórego mordercy (zobacz tu oraz przypisy nr 1 i 2).