Przejdź do treści

Zmyślenia Piotra Milewskiego

    Ilość energii niezbędna do obalenia jakiejś bzdury jest o rząd
    wielkości większa niż potrzebna do jej wytworzenia.

    [The amount of energy necessary to refute bullshit is
    an order of magnitude bigger than to produce it.]

    – Alberto Brandolini (link)

    W moim prywatnym rankingu rodzimych dostarczycieli rozrywki polski “Newsweek” zajmuje miejsce szczególne. Opublikowany na ich łamach w 2011 roku słynny wywiad z antyterrorystą Dziewulskim (link) do dzisiaj pozostaje niepobitą manifestacją radosnej głupoty serwowanej ze śmiertelną powagą. Przy czym o ile kuriozalne anegdoty z życia dawnego milicjanta (link) ograniczały się do maglowania dwóch hipotez, których merytoryczne podstawy można było zakwestionować minimalnym nakładem wysiłku (link 1 / link 2), o tyle tekst Piotra Milewskiego aspiruje do rangi historycznego fresku, gdzie odległa przeszłość (wypędzenie Brytyjczyków z kontynentu) splata się z teraźniejszością (egzekucja studentów na oregońskim kampusie) w ostrej krytyce amerykańskiej gun culture. Są to jednak wyłącznie pozory erudycji, imitujące rzetelny warsztat dziennikarski. Tak naprawdę bowiem felieton Milewskiego sprowadza się do recyklingu frazesów skopiowanych z mediów o potężnym ideologicznym skrzywieniu.

    Celem zachowania porządku w punktowaniu faktograficznych ekscesów zawartych w artykule mój komentarz utrzymany będzie w konwencji cytat-odpowiedź (cytaty wytłuszczonym fontem i podświetlone na żółto).

    W krainie masakr

    W roku 2012 (pod względem natężenia masowej przemocy było to najkrwawsze dwanaście miesięcy od przeszło dekady) w tzw. publicznych strzelaninach w USA zginęło, w zależności od preferowanego źródła, maksymalnie 81-91 osób, czyli raptem ułamek procenta wszystkich ofiar zabójstw (link). Dla porównania – w tym samym roku około dwustu Amerykanów zmarło na skutek uderzenia samochodem w przebiegającego przez drogę jelenia (link). W świetle ujawnionego bilansu może zastanawiać, dlaczego dziennikarz “Newsweeka” nazwał Amerykę “krainą masakr”, nie zaś “krainą zabójczych jeleni”.

    Albo krainą “zabójczych mniejszości etnicznych”.

    Czarnoskórzy mężczyźni i czarnoskóre kobiety są sprawcami 60+ proc. morderstw (link), wskazywani są także jako prowodyrzy większości przestępstw międzyrasowych (link) i sprawcy większości przestępstw z nienawiści (link). Jeżeli prezydencki tweet ma być czymś więcej niż jedynie obłudnym, populistycznym grepsem, to właśnie działania ukierunkowane na redukcję wskaźników przemocy wśród Murzynów powinny stać się priorytetem w szeregach waszyngtońsko-nowojorskich elit.

    Jest też inny aspekt tej całej reżyserowanej paranoi. Ciągłe i obsesyjne wałkowanie tematu “strzelanin” ma odwrócić uwagę opinii publicznej od faktu, że przez ostatnie dwadzieścia lat Ameryka doświadczyła największego w swej historii trwałego spadku liczby przestępstw, przy równoczesnym najszybszym i bezprecedensowym wzroście wskaźnika posiadania broni.

    W USA do masakr z użyciem broni palnej dochodzi tak często, że doniesienia
    o nich stały się koszmarną rutyną.

    Złudzenie koszmarnej rutyny bierze się z nieprzerwanego nakręcania psychozy w mediach. Napisałem “złudzenie”, ponieważ do masakr nie dochodzi wcale częściej niż w czasach, kiedy Milewski nosił irokeza i słuchał Sex Pistols w ogólniaku. Biegnąca przez cztery dziesięciolecia linia trendu jest płaska.

    Chris Harper Mercer zastrzelił na kampusie college’u Umpqua w Roseburgu
    w Oregonie 10 osób (…)

    Albo korespondent zagraniczny Radia Zet walnął byka, albo wliczył zamachowca do puli ofiar. Chris Harper Mercer po krótkiej wymianie ognia z policją strzelił samobója.

    Druga poprawka odzwierciedla realia XVIII wieku, gdy szczytem techniki
    były muszkiet oraz konny powóz.

    Obiecuję sobie, że w takich momentach jak ten będę bardziej rzeczowy, a mniej zgryźliwy, ale czasami po prostu ręce opadają. Powyższa wypowiedź jest piramidalnym absurdem.

    Zacznijmy od podstaw: w oryginalnym zapisie widnieje słowo “arms”, nie “muskets”. Poza tym muszkiety nie były szczytem ówczesnej techniki zbrojeniowej – szybkostrzelne, wielolufowe karabiny zdolne pomieścić “dużo nabojów” istniały na długo przed powstaniem konstytucyjnej klauzuli, ba, na długo przed narodzinami jej czołowego redaktora, Jamesa Madisona. Dobrym przykładem jest kartaczownica Puckle’a, która położyła podwaliny pod późniejsze karabiny maszynowe. W opisie patentu czytam (link): “Urządzenie zwane Obrońcą wystrzeliwuje tak wiele kul i tak prędko może być ładowana, że praktycznie uniemożliwia zdobycie statku w drodze abordażu”. Oprócz tego były jeszcze: karabin skałkowy stworzony przez filadelfijskiego rusznikarza, Josepha Beltona, wypluwający około dwadzieścia pocisków w 5-sekundowych interwałach, karabiny Fergusona, miotające po sześć nabojów na minutę, oraz inne pokrewne konstrukcje, zwiastujące nieuchronny postęp w dziedzinie rozwoju broni.

    Trzy: nawet jeśli łaskawie uznać, że Druga Poprawka rzeczywiście odzwierciedla realia XVIII wieku, kiedy apogeum myśli technicznej były rzekomo muszkiety, to konsekwentnie trzeba by również przyznać, że Pierwsza Poprawka odzwierciedla realia, w których szczytem medialnej komunikacji były cotygodniowe obwieszczenia na rynku miejskim, bazgroły na pergaminie i ewentualnie arkusze papieru gazetowego powielane na pruskim tyglu drukarskim. Mówiąc krótko, w rozumowaniu Milewskiego wolność słowa gwarantowana przez Kartę Praw z 1791 roku nie obejmuje już np. Internetu i mediów społecznościowych.

    Treść przepisu to gramatyczny dziwoląg: “Dobrze zorganizowana
    milicja będąca niezbędną dla bezpieczeństwa wolnego państwa, prawo
    obywateli do posiadania i noszenia broni nie mogą być naruszone.

    Poproszony listownie o wydanie opinii w kwestii gramatycznej poprawności i spójności Drugiej Poprawki, Roy Copperud, przedstawiciel gremium ekspertów “American Heritage Dictionary”, i autor książki “American Usage and Style: The Consensus”, zaświadczył, że pod względem składniowym jej treść jest zrozumiała i nie nadaje przywileju posiadania broni wyłącznie milicji (link). Celem udowodnienia klarowności zapisu zaproponowano mu przeprowadzenie analizy zdania o identycznej konstrukcji: “Jako że dobrze wyedukowany elektorat jest niezbędny dla bezpieczeństwa wolnego państwa, prawo obywateli do posiadania oraz czytania książek nie będzie naruszone.” Interpretując to zdanie z taką samą ignorancją jak Milewski, musielibyśmy zgodzić się z tezą, że oto koncesją na dysponowanie książkami cieszą się jedynie absolwenci szkół średnich lub ci farciarze, którzy legitymują się papierem ukończenia studiów. I naturalnie na księgarnianych półkach czy też bibliotecznych regałach mogą być dostępne tylko starannie wyselekcjonowane dzieła literackie, wykonane podług technik introligatorskich z XVIII wieku.

    Na podstawie tego zdania trudno orzec, czy przywilej zbrojenia się
    wynika z potrzeby tworzenia milicji, czy też jest od niej niezależny.

    Znowu: trudno orzec Milewskiemu. Pionierzy w zakresie nauk prawnych nie mieli podobnych dylematów. Najwcześniejsza pisemnie udokumentowana wzmianka, odnosząca się wprost do znaczenia rzeczonego paragrafu, pochodzi z 1803 roku i jest autorstwa St. George’a Tuckera. Ten znamienity sędzia z Wirginii, redaktor pierwszego amerykańskiego wydania “Komentarzy do praw Anglii” Sir Williama Blackstone’a i znany obrońca suwerenności stanów, odnotował co następuje (link):

    Klauzula ta może być rozpatrywana jako prawdziwa gwarancja wolności. Prawo do obrony własnej jest pierwszym prawem natury. W przypadku większości rządów jak najściślejsze jego krępowanie było przedmiotem rozmyślań panujących elit. Gdziekolwiek na świecie utrzymywana jest w pogotowiu stała armia, zaś posiadania i noszenia broni zakazuje się pod byle pretekstem, tam wolność – o ile nie została już całkowicie unicestwiona – znajduje się na krawędzi zgładzenia.

    Materiał dowodowy przesądzający o tym, że Druga Poprawka stosuje się bezpośrednio do poszczególnych ludzi, a nie państwowych formacji zbrojonych (jak chcieliby to postrzegać XX-wieczni post-Rooseveltowscy ideolodzy progresywizmu), jest przygniatający. Nie będę się w tej chwili rozwodził nad każdym pojedynczym zachowanym dokumentem urzędowym czy urywkiem prywatnej korespondencji, jedynie zasygnalizuję dwie sprawy, często w ferworze dyskusji puszczane w niepamięć: 1. treść nawiązująca do milicji to nic innego jak inspiracja zaczerpnięta od szwajcarskich górali (link) i 2. akapit o broni, utrwalony na Karcie Praw, ma swoje warianty zachowane w lokalnym ustawodawstwie na szczeblu stanowym; kilka z jego ekwiwalentnych form rodziło się równolegle z Konstytucją, zaś deklaracje stanów Vermont, Kentucky czy Pensylwanii paręnaście lat przed jej ratyfikacją (link). Doprawdy nie ogarniam, jakiej ekwilibrystyki potrzeba, żeby tłumaczyć wszystkie te paragrafy inaczej niż jako prawo do posiadania i noszenia broni.

    Dzięki nieskrępowanemu dostępowi do broni Amerykanie wytępili
    rdzennych mieszkańców kontynentu.

    Milewski odleciał tutaj daleko w przestworza historii alternatywnej, brzydko sugerując swoim czytelnikom, że powszechny dostęp do broni równa się ludobójstwu. Przebijam jego kawałek fantastyki czymś o wiele bardziej realistycznym: dzięki brutalnej reglamentacji broni niemieccy narodowi socjaliści wymordowali miliony Słowian i Żydów. Poniższy cytat nigdy nie straci na aktualności (link):

    Najgłupszym błędem, jaki moglibyśmy popełnić, byłoby zezwolenie podległym nam rasom na posiadanie broni. Historia pokazuje, że wszyscy zdobywcy, którzy pozwolili podbitym ludom nosić broń, przygotowali tym samym grunt pod swój własny upadek. (…) Zatem nie zezwalajmy tubylcom na formowanie jakichkolwiek oddziałów milicji.

    The point is: plemiona indiańskie były rozbrajane przez rządy – stanowe i federalny. Kalifornia jest świetnym przykładem, jak te czynności przebiegały w praktyce (link).

    W 1939 roku Sąd Najwyższy orzekł, że kwestia broni jest jednak
    związana z zakładaniem organizacji paramilitarnych, a zatem można
    ograniczać prawo posiadania tych śmiercionośnych narzędzi,
    które są bezużyteczne na polu bitwy.

    Stawiam skrzynkę amunicji przeciwko orzechom, że 99.9 proc. adresatów wesołej twórczości Piotra Milewskiego po przeczytaniu tego fragmentu nie byłaby w stanie powiedzieć, o czym on tak naprawdę pisze. Śpieszę więc z wyjaśnieniem.

    Skandaliczne orzeczenie Sądu Najwyższego z 15 maja 1939 roku, wydane z pogwałceniem wszystkich możliwych procedur, z punktu widzenia amerykańskiej Konstytucji było (i ciągle jest) nielegalne. O historii wyroku i okolicznościach, które doprowadziły do jego zatwierdzenia, możecie przeczytać tutaj. Krótko: Roosevelt potrzebował apelacji do SCOTUS-a i precedensu głoszącego, że oto kontrola broni przewidziana przez legislatorów w NFA (link) nie narusza Drugiej Poprawki. W końcowej fazie procesu wyszykowana przez prezydenta koalicja miała ułatwione zadanie: obrona nie istniała, nikt nie pofatygował się nawet na salę rozpraw, żeby przedstawić tak oczywiste dowody jak choćby fakt, iż krótkolufowe strzelby, będące sednem całego sporu, były używane przez Amerykanów w okopach wojny secesyjnej. Jakkolwiek tej sprawy nie ugryźć, inaczej niż farsą nie da się nazwać wyroku, który wtedy zapadł.

    Sytuacja zmieniła się w 2001 roku. Władze stołecznego Dystryktu Kolumbii
    wprowadziły drastyczne ograniczenia drugiej poprawki, m.in. nakazując
    posiadaczom broni krótkiej, by przechowywali pistolety i rewolwery
    .nienabite oraz rozmontowane.

    Sytuacja nie zmieniła się cudownie w 2001 roku. Dystrykt Kolumbii przeforsował wewnętrzne regulacje zabraniające sprzedaży broni krótkiej na terenie miasta stołecznego w roku 1976, czyli na długo przed datą, którą Milewski wyciągnął sobie z kapelusza. Późniejsze restrykcje polegały już tylko na pomnażaniu nowych ograniczeń i nękaniu tych właścicieli broni, którzy zdążyli zarejestrować posiadane egzemplarze przed wejściem w życie zakazu.

    Ponadto państwo musiałoby odkupić broń, która Amerykanie
    zarejestrowali – 270 milionów sztuk (…)

    Z pominięciem kilku enklaw ideologicznej nienawiści do broni palnej, Amerykanie nie muszą rejestrować swojego prywatnego uzbrojenia. Wyartykułuję to wielkimi literami: W AMERYCE NIE MA PRZYMUSU REJESTROWANIA BRONI. To raz. Dwa: 270 milionów to były szacunki aktualne 10-15 lat temu. Obecnie liczba ta wynosi w przybliżeniu 360 milionów (link).

    Doszłoby zapewne do rozlewu krwi.

    Zgadzam się. Chciałbym zwrócić uwagę, że po ostatnim incydencie w Oregonie amerykańska lewica domagała się wpisania Narodowego Stowarzyszenia Strzeleckiego na listę organizacji terrorystycznych i co za tym idzie – traktowania wszystkich członków NRA jak potencjalnych zamachowców, zagrażających bezpieczeństwu publicznemu. Bardziej konkretnie postulat ten wysunęła Linda Stasi (nazwisko adekwatne do treści uprawianego dziennikarstwa) na łamach nowojorskiego “NY Daily News” (link), natomiast stojący na czele “The Brady Campaign” Dan Gross zarzekał się, iż z terrorystami negocjować nie będzie (link).

    Nie po raz pierwszy liberalno-progresywny mainstream “przyprawia gębę” arcyłotrów swoim adwersarzom po prawej stronie politycznego spektrum. Po egzekucji dzieciaków w Newtown wrażliwy społecznik, Donald Kaul zasugerował:

    • anulowanie Drugiej Poprawki do Konstytucji;
    • uznanie członkostwa w NRA za nielegalne;
    • strzelanie do zbuntowanych, którzy nie zechcą oddać swojej broni po dobroci (If some people refused to give up their guns, that “prying the guns from their cold, dead hands” thing works for me);
    • przywiązanie liderów Partii Republikańskiej do zderzaka pickupa i ciąganie ich po płycie parkingu, aż nie zrozumieją, że scentralizowana kontrola broni palnej to piękna idea;
    • jeśli proponowane metody nie przyniosą pożądanego skutku, należy zastosować wobec opornych radykalniejsze formy “perswazji”.

    “Sam rzadko noszę rewolwer i niepokoi mnie wyuzdane epatowanie
    spluwą” – zeznawał w izbie niższej prezydent NRA, Karl Frederick.
    – “Jestem za wprowadzeniem pozwoleń na posiadanie broni.”

    Wspaniale Piotr Milewski dopasowuje kolorowe puzzle swoich ideolo sympatii do pożądanej wizji świata. Podczas wzmiankowanego przesłuchania Frederick wygłosił prywatną opinię, która kompletnie rozjeżdżała się z zapatrywaniami ścisłego kierownictwa NRA. Wystarczy przekartkować archiwalne numery miesięcznika “American Rifleman” z tamtego okresu, żeby zweryfikować na źródłach, jaka była optyka organizacji (link):

    Niezmiennie sprzeciwiamy się jakiemukolwiek prawu, które wymagałoby od cywila uzyskania pozwolenia na kupno broni palnej i przechowywanie jej w domu lub w zakładzie pracy. [We are unalterably opposed to any law requiring a man to obtain a permit in order to purchase a gun or to keep it in his home or place of business.]

    Rosnąca polaryzacja sceny politycznej osłabiła wpływy NRA.

    Życzyłbym wszystkim pozarządowym ruchom takiego “osłabienia wpływów”. NRA ma dzisiaj więcej zarejestrowanych członków niż kiedykolwiek wcześniej i przeznacza na lobbing więcej funduszy niż kiedykolwiek wcześniej. Co ważniejsze, broń cieszy się największym poparciem społecznym, odkąd instytucje sondażowe zaczęły wypytywać swoich respondentów o kwestie bezpieczeństwa (link).

    Broń posiada przecież 80 proc. mieszkańców Południa i 60 proc.
    Środkowego Zachodu, a większość z nich łatwo nastraszyć agitacją, że drobne
    restrykcje są pierwszym krokiem na drodze do całkowitego zakazu.

    Bo są. Autor felietonu informuje o tym w taki sposób, jakby perspektywa totalnego rozbrojenia leżała gdzieś na styku teorii spiskowych i rojeń niewykształconych paranoików. Tymczasem już choćby powojenna historia Kalifornii (link) czy dzieje XX-wiecznej Anglii (link 1 / link 2) dostarczają zatrzęsienia dowodów, potwierdzających co do joty słuszność obaw żywionych przez wieśniaków z Południa. Sytuacja w Szkocji zrobiła się do tego stopnia dramatyczna, że od czerwca 2016 roku nielegalne są tam wiatrówek bez zgody policji.

    Dziesięć lat temu dwulatek zginął w wyniku postrzału z wiatrówki na śruciny (“Andrew Morton shot dead by an airgun”). Rodzina zmarłego dziecka lobbowała w szkockim parlamencie za reglamentacją i dopięła swego. Ustawa “The Air Weapons and Licensing Bill” przeszła przez tryby machiny legislacyjnej, uzyskawszy finalnie sankcję w postaci przeważającej większości głosów (92 deputowanych było za, 17 przeciwko). Na mocy nowego prawa każdy Szkot, który zechce kupić sobie wiatrówkę, będzie musiał: a) przejść weryfikację niekaralności; b) podać przyczynę, dla której potrzebuje broni. Lewa strona nie kryła satysfakcji z przyjęcia ustawy, choć wskazywała na jej zbyt mały radykalizm. Po stronie prawej obiekcje dotyczyły wyłącznie ustaleń czysto formalnych (konserwatyści domagali się osobnego dokumentu regulującego procedury licencjonowania).

    Matka Zabitego Dziecka powiedziała po głosowaniu (link): 

    Jesteśmy niezmiernie zachwyceni, że ten dzień w końcu nadszedł. Nigdy nie sądziliśmy, że to się stanie. Jest to krok w dobrym kierunku. Zdaję sobie sprawę, że głosowanie nie oznacza bezwzględnego zakazu, lecz na to także przyjdzie pora. Bardzo bym chciała doczekać chwili, gdy cała broń będzie zakazana, aczkolwiek wiem, że farmerzy i firmy zwalczające szkodniki używają jej w pracy.

    [We are totally delighted that this day has finally come. We never thought it would come. It is a step in the right direction. I know it isn’t an outright ban, but it is the next best thing to it. I would love to see the guns getting banned altogether, but I know that farmers and pest control need it for work.]

    Figurą retoryczną, która w języku angielskim perfekcyjnie oddaje logikę działania środowisk programowo przeciwnych broni, jest “slippery slope” (argument równi pochyłej, efekt domina), czyli metodyczne nowelizowanie przepisów w kierunku bezwzględnego zakazu posiadania wszystkich rodzajów oręża za wyjątkiem prehistorycznych pistoletów skałkowych (oczywiście po uprzednim wylegitymowaniu się ważną licencją kolekcjonera antyków).

    • AKTUALIZACJA 14/12/2015

    Znamienny jest sprzeciw, jaki wyraził Steven Breyer, sędzia Sądu Najwyższego, komentując przełomowy werdykt w sprawie Dystrykt Kolumbia v. Heller (s. 114): Musimy zdecydować, czy stołeczne prawo zakazujące posiadania broni krótkiej do ochrony miru domowego narusza Drugą Poprawkę. (…) W mojej opinii, nie narusza.

    Ci zwykli Amerykanie stanowią lobby antyprohibicyjne o wiele
    potężniejsze niż wszelkie zorganizowane grupy nacisku.

    Z tym nie będę polemizował. Dziennikarz “Newsweeka” zaskakująco trafnie zidentyfikował moce sprawcze kryjące się za sukcesem Narodowego Stowarzyszenia Strzeleckiego.

    W 1994 prezydent Bill Clinton przeforsował ustawę o zakazie
    sprzedaży karabinów automatycznych typu wojskowego (…)

    13 września 1994 roku przepchnięto w Kongresie Stanów Zjednoczonych długo wyczekiwany federalny zakaz produkcji, cedowania własności i posiadania tzw. samopowtarzalnej (w innej wersji: szybkostrzelnej) “broni szturmowej” (Federal Assault Weapons Ban, dalej AWB) oraz urządzeń zasilających w amunicję o dużej pojemności: magazynków, bębnów i taśm. Ustawa wygasła dekadę później. Gwoli formalności warto tutaj doprecyzować, że pomimo szumnej nomenklatury, nie była to wcale prohibicja per se – obostrzenia dotyczyły tak naprawdę czysto kosmetycznych elementów konstrukcji. Politykom chodziło o to, żeby ograniczyć cywilny obrót karabinkami w rodzaju AK-47 czy AR-15, wyposażonymi w magazynki mieszczące więcej niż dziesięć nabojów, i zniechęcić do instalowania na broni – poprzez grzywny i kary więzienia – rozmaitych akcesoriów, poprawiających celność tudzież ułatwiających prowadzenie ognia: tłumików dźwięku, rozkładanych kolb, dodatkowych rękojeści stabilizujących, perforowanych chłodnic na lufie, zaczepów do montowania bagnetów czy uchwytów pistoletowych do strzelb.

    Ustawa miała także zapisaną klauzulę o ochronie praw nabytych, tzn. broń i duże magazynki, zakupione przed rokiem 1994, można było swobodnie posiadać i sprzedawać.

    Wariat z karabinem maszynowym.

    Na ten moment nie kojarzę ani jednego. Był, co prawda, Gian Luigi Ferri, który w 1993 roku wszedł do biurowca przy 101 California Street w San Francisco i zamordował osiem osób, waląc z dwóch pistoletów TEC-9 ze zmodyfikowanym językiem spustowym (link). Świadkowie zeznali potem, że słyszeli odgłos karabinu maszynowego, nie była to jednak broń maszynowa fabrycznie przystosowana do prowadzenia ognia ciągłego. 

    [Pozwolenia na noszenie pistoletu lub rewolweru w miejscach publicznych]
    wydawane są według widzimisię lokalnych szeryfów.

    Nie są. Amerykańscy szeryfowie nie dysponują władzą odrzucania aplikacji wedle uznania. Taka samowolka dotyczy raptem kilku jurysdykcji w USA (tzw. may-issue states). 

    Według Law Center to Prevent Gun Violence, magazynki o dużej
    pojemności kupuje ponad połowa sprawców masakr.

    LCPGV kłamie (czytaj więcej tu). W okresie 2009-19 sprawcy masowych strzelanin sięgali po broń zasilaną magazynkami o dużej pojemności (>10 nabojów) w przypadku 15-20 proc. wszystkich masakr, w których śmiertelnie postrzelono 4+ osoby (patrz Kleck oraz tabela 2 u Kopera). Szacunki wyższe (dochodzące niekiedy do 60 proc.) są zawsze nieuprawnioną ekstrapolacją albo lepiej – ordynarnym zmyśleniem. Propagatorzy takich spekulacji zakładają sobie beztrosko, że w tych incydentach, co do których nie rozstrzygnięto definitywnie, jakiego magazynka użył strzelec, tam na pewno musiał być podpięty LCM. W ten sposób można jednostronnie uwiarygodnić i uzasadnić każdą teorię.

    Czy przypadkiem badań psychiatrycznych nie powinni przechodzić
    kandydaci do władz NRA?

    Rozumiem sarkastyczno-prześmiewczy ton, ale wizyty u psychiatry nie odsiewają morderców i z całą pewnością nie stanowią zapory dla tzw. morderców masowych. Przed wygłoszeniem kolejnej porcji niesprawdzonych tez autor powinien zapoznać się z literaturą przedmiotu, która wyczerpująco omawia ten temat (link).

    Połowa broni zmienia właścicieli w wyniki sprzedaży prywatnych, przy których
    sprzedający nie musi weryfikować karalności i zdrowia psychicznego nabywcy.

    Milewski powiela tu wielokrotnie zdebunkowane kłamstwo. I nie żadna połowa, a co najwyżej czterdzieści procent.

    Według prorządowych mediów (link), taki właśnie odsetek sfinalizowanych transakcji kupna-sprzedaży broni palnej dokonuje się na zewnątrz NICS (ogólnokrajowy program sprawdzania niekaralności – National Instant Criminal Background Check System), czyli bez monitoringu ze strony lokalnych organów ścigania i FBI. Szkopuł w tym, że podawana do wierzenia liczba wyssana jest z palca, a raczej z pewnej mikro-ankiety, przeprowadzonej telefonicznie dwie dekady temu na grupie 251 osób. Co więcej, pytanie dotyczyło aktów nabycia broni, z których 3/4 odbyło się przed wejściem w życie Ustawy Brady’ego (1991-1994), zatem z oczywistych względów nie mogły one przejść przez NICS, bo ten system nie funkcjonował jeszcze wtedy nawet w formie analogowej. Już sam fakt, że waszyngtoński “The Post” uznał tę wypowiedź Obamy za w dużej mierze kłamliwą, przyznając mu wielkodusznie trzy ikony Pinokia zamiast czterech (link), nie najlepiej świadczy o wiarygodności mediów. 

    Adam Lankford, profesor kryminologii na Uniwersytecie Alabamy, opracował
    model statystyczny wskazujący, iż najważniejszy czynnik decydujący o liczbie
    masowych zabójstw w kraju to liczba broni przypadająca na mieszkańca.

    Bzdura nie “model”. Lankford do dzisiaj nie wyjawił, z jakich sekretnych źródeł korzystał przy kompletowaniu statystyk o strzelaninach dla nieanglojęzycznych nacji. Deficyt odnośników bibliograficznych natychmiast zwrócił uwagę innych komentatorów. Przeszukiwanie archiwów ze 171 krajów (w tym takich egzotycznych zakątków jak Haiti, Wyspy Salomona, Madagaskar, Nigeria, Pakistan czy Paragwaj) w wielu przypadkach wymaga nawiązania bezpośredniego kontaktu z miejscowymi urzędami, które zajmują się gromadzeniem danych o poszczególnych incydentach – i to przynajmniej od roku 1966 roku, czyli sprzed epoki cyfryzacji (tę właśnie datę wybrał sobie profesor z Alabamy za punkt startowy):

    “Anatomy of a Hyped Statistic”

    Gary Kleck, kryminolog z Uniwersytetu Stanowego Florydy, skwitował całą tę żałosną szaradę krótko i dosadnie:

    Elaborat Lankforda to nic innego jak fuszerka w naukowym przebraniu. Coś takiego nigdy nie powinno ukazać się na łamach szanującego się wydawnictwa. Żaden poważny badacz nie zaakceptowałaby pracy, której autor nie potrafi albo nie chce wyjawić, jak oszacował najbardziej istotną zmienną w swojej analizie, tj. wskaźnik strzelanin.

    [The Lankford study is nothing more than junk science disguised as research, and never should have been published in a responsible scholarly journal. No qualified scholar would accept work by a researcher who could not, or would not, even explain exactly how he measured his most important variable.”]

    Lankford dopuszcza się także innej subtelnej manipulacji, mianowicie wypreparowuje jedną podkategorię zdarzeń z całego zbioru masowych morderstw. Żeby jego wywód zatracił swój ordynarnie polityczny wydźwięk i dał jakikolwiek obiektywny obraz natężenia aktów masowej przemocy, musiałby on wpierw przeanalizować częstość występowania wszystkich przejawów tej zbrodniczej działalności, a nie tylko incydentów, w których zabójca użył karabinu, strzelby albo pistoletu. Stygmatyzowanie broni palnej jako jedynego narzędzia, przy pomocy którego można uśmiercić dużą liczbę cywilów, trąci błędem niepełnego dowodu.

    (…) przeczyć niezbitym dowodom na zależność między
    ilością broni w rękach obywateli i liczbą morderstw.

    “Niezbita zależność” zachodzi, lecz w nieco innym kierunku → link.