Przejdź do treści

Czemu lewicowy profesor kupił broń palną


    Kiedy wraz z żoną przenosiliśmy się do miasta trzy lata temu, na horyzoncie nie było jeszcze znaków sugerujących, że lokalne władze zaakceptują anarchię jako normalny stan rzeczy. Rozważaliśmy przeprowadzkę do ponad tuzina miejsc w USA, Kanadzie i Europie, ale koniec końców padło na Portland. Bezpośrednia bliskość dzikiej przyrody i światowej klasy zaplecze gastronomiczno-kulinarne zdawały się idealnie harmonizować z naszymi oczekiwaniami. I nagle zeszłego lata, gdy zetknęły się ze sobą w czasie protesty po śmieci George’a Floyda oraz wybory prezydenckie, kotwica mocująca aglomerację do brzegu puściła zupełnie.

    Śródmiejskie ulice, stanowiące niegdyś tętniącą życiem przestrzeń dla małych, niezależnych butików z wyrafinowanym asortymentem, zmieniły się raptem w szeregi zabitych deskami budynków. Żadna dzielnica nie jest wolna od obecnej fali terroru. Niszczenie witryn sklepowych, podpalenia i całonocne nękanie śpiących ludzi w ich własnych domach należą do zjawisk powszechnych.

    Na poziomie ogólnokrajowym Ameryka może być rozdzierana partyjnym konfliktem między Demokratami i Republikanami, jednak Portland napięcia te nie dotyczą. Problemem miasta, podobnie zresztą jak innych metropolii położonych wzdłuż Zachodniego Wybrzeża, jest fakt, że postępowcy odtrąbili tu druzgocące zwycięstwo nad konserwatystami. Bez jakiejkolwiek równoważącej, opozycyjnej siły politycznej, ich lewicowość pogrążyła się w odmętach szaleństwa. Wszystko to sprawiło, że osoby takie jak ja, które lokują siebie po lewej stronie, znalazły się w niebezpiecznym położeniu.

    Nie jestem miłośnikiem broni palnej. Nigdy nie chciałem jej posiadać, ale oto stało się inaczej. Broń posiadam z tej samej przyczyny, dla której chciałbym ją mieć, gdybym żył w strefie działań wojennych. Urzędnicy ratusza opuścili praworządnych mieszkańców Portland, tworząc w ten sposób zręby nowego Pogranicza, gdzie każdy we własnym zakresie odpowiada za ochronę przed wędrownymi bandami oprychów.

    Prawda jest taka, iż rzadko spotykam w Portland dowody na aktywność organów ścigania choćby w podstawowej formie. Policja reaguje na telefony alarmowe z niesamowitym wręcz opóźnieniem. Zarówno pospolici cywile, jak i przedsiębiorcy w ciągu ostatniego roku musieli dosłownie sami walczyć z przestępczością, która przystroiła się w progresywne slogany. Biorąc pod uwagę cynizm, z jakim burmistrz (zwierzchnik policji) i rada miejska podkopali zaufanie do służb porządkowych i pozwolili lewackim bojówkom na demonizowanie ich przedstawicieli, nie ma się co dziwić, że funkcjonariusze nie śpieszą się z wysyłaniem patroli. Wykonują trudną pracę i wiedzą, że tylko ich pomyłki będą sprawdzane pod mikroskopem.

    Pełna wersja artykułu w oryginale → link


    Portland – lewicowa enklawa, położona nieopodal północno-zachodniej części pacyficznego wybrzeża Stanów Zjednoczonych, znana wśród turystów z malowniczych mostów i ścieżek rowerowych – przeczołguje się aktualnie przez swój najbardziej morderczy okres w historii. Przemoc jeszcze nigdy nie była tu tak rozpasana: mamy początek grudnia i na ten moment zarejestrowano w granicach miasta rekordowe 80 zabójstw. Poprzedni szczyt odnotowano w roku 1987, kiedy zginęło 66 mieszkańców.

    Ludzie narzekają na brak wsparcia ze strony służb porządkowych. Przedstawiciele lokalnej policji rozumieją ich obawy, podkreślając, że po śmierci George’a Floyda w Minneapolis i w następstwie protestów Black Lives Matter drastycznie obcięto im budżet; rozmontowano też specjalistyczną jednostkę ds. walki z gangami. Ci funkcjonariusze, którzy ciągle pracują, są podłamani i wyczerpani psychicznie. Mają dość gróźb i szykan. Od zeszłorocznych wakacji ubyło w Portland aż 170 gliniarzy.

    Pełna wersja artykułu w oryginale → link