Przejdź do treści

USA: dzieci i broń palna

    Organy wydawnicze największych stowarzyszeń medycznych w USA produkują cyklicznie raporty o dziecięcych i nastoletnich ofiarach użycia broni palnej. W zależności od źródła i kaprysu autorów do tego zbioru trafić mogą jednostki z przedziału wiekowego 0-17, 0-19 czy nawet 0-24. Cały szkopuł w tym, że – oprócz kolportowania absurdalnych manipulacji i błędów [1][2] – publikacje te wykorzystywane są później przez dziennikarzy-aktywistów do kręcenia chorej propagandy o broni jako “głównej przyczynie zgonów wśród dzieci”. Czołówki TVN24 stanowią modelowy wręcz przykład obrzydliwego rozsiewania dezinformacji w rzeczonym temacie, a warto przy okazji wspomnieć, że ~60 proc. linków podawanych dalej na Twitterze w ogóle nie jest klikanych.


    Obowiązkowo musi być ręka białego 4-latka, czyli osoby w najmniejszym stopniu
    zagrożonej ryzykiem postrzału z broni palnej
    .

    Kluczowy problem leży w nagminnym i bałamutnym żonglowaniu wyrażeniem “dziecko”. Choć w oryginalnych dokumentach wspomina się zazwyczaj, że statystyki obejmują nie tylko dzieci, ale też nastolatków i dorosłych, to już w mediach przekaz jest odpowiednio filtrowany i uwypukla się przede wszystkim tę pierwszą grupę. Wygląda to trochę tak, jakby cytowane elaboraty były z premedytacją redagowane z łajdackim zamiarem generowania zwodniczych nagłówków. Każdy, kto orientacyjnie śledzi zniuansowanie amerykańskiej przestępczości, ten doskonale rozumie, że znakomita większość młodocianych sprawców przemocy z użyciem broni (oraz ich ofiar) rekrutuje się z subpopulacji, do której bardziej pasuje etykieta “uliczni terroryści” aniżeli “dzieci” [3].

    Praktyka mieszania ze sobą i wrzucania do jednego worka niemowlaków i nastoletnich zbirów, białej i czarnoskórej młodzieży o diametralnie odmiennej ekspozycji na ryzyko postrzału czy osób rannych w wypadkach na polowaniu i recydywistów zabitych w wojnach gangów w Chicago blokuje możliwość wyciągania jakichkolwiek wniosków odnośnie proponowanych środków zaradczych. Znalezienie remedium na przemoc, będącą pokłosiem murzyńskiej getto-pato-kultury, jest wyzwaniem systemowo kompletnie innym niż działania zapobiegające urazom u przedszkolaków, które w sypialni rodziców natknęły się na załadowany pistolet, leżący w szufladzie szafki nocnej.

    Średnio rocznie w Ameryce (tj. w 325-milionym kraju z 400+ milionami sztuk broni w obiegu cywilnym) z powodu samobójczych i niesamobójczych obrażeń postrzałowych ginie ~440 młodych osób w wieku 0-14 ze wszystkich ras i wspólnot etnicznych. Jeśli uwzględnić wyłącznie zabójstwa i nieszczęśliwe wypadki, liczba ta spada do 300+ ofiar (~250 zabójstw i ~60 wypadków) [4]. Dla porównania: każdego roku przeciętnie 734 osoby z tej samej kohorty demograficznej umierają na skutek przypadkowego utonięcia (724 z wykluczeniem transportu wodnego typu łodzie i skutery) [5]. Wszystkie dane za internetową bazą rejestrowania zgonów WISQARS (CDC).

    Diagramy nie kłamią: ~15-24 to szczytowa faza nasilenia aktywności przestępczej i dlatego właśnie rozmaite antybroniowe organizacje lobbują za sztucznym pompowaniem statystyk “dziecięcej” wiktymizacji poprzez dodawanie do nich strzelanin w murzyńsko-meksykańskich dzielnicach. Nawet gremium pediatryczne łaskawie zdiagnozowało ten fakt i ostrożnie wypunktowało w podsumowaniu swojego studium [6]. Krótko zatem: przenoszenie żywcem realiów amerykańskich na grunt polskiej rzeczywistości (i polskiej debaty o ewentualnym luzowaniu reguł dostępu do broni) powinno być stanowczo piętnowane i postrzegane z góry w kategoriach oszustwa.

    ____________________

    [1] Weźmy początkowe zdanie otwierające raport “Pediatrów” (Najnowsze dowody sondażowe sugerują, że 4.2 proc. dziecięcej populacji w USA z przedziału wiekowego od 0 do 17 lat było świadkiem strzelaniny w roku poprzedzającym ankietę) – gdyby ten kuriozalny akapit był prawdziwy, prawdziwe byłoby również stwierdzenie, że statystycznie w Ameryce w okresie dwunastu miesięcy 1 dziecko na 25 widzi strzelających do siebie ludzi. To oczywiste przekłamanie zauważył dopiero subskrybent “Dallas Morning News” o imieniu Steve w korespondencji mailowej wysłanej do redakcji dziennika. Zaalarmowany przez swojego czytelnika, redaktor naczelny teksańskiej gazety skontaktował się z głównym autorem badania, na które powoływali się pediatrzy, z prośbą o rozwianie wątpliwości. David Finkelhor, socjolog z Uniwersytetu New Hampshire, szybko sprostował tę nadinterpretację, jednocześnie zarzekając się, że udostępnił lekarzom bazowy kwestionariusz w postaci aneksu do artykułu. Otóż w oryginalnej pracy (wywiad telefoniczny) pytanie do respondentów brzmiało następująco: Czy kiedykolwiek w ciągu życia twojego albo twojego dziecka ty albo twoje dziecko byliście w miejscu, gdzie mogliście realnie dostrzec lub usłyszeć: ludzi, do których strzelano, odgłosy wybuchających bomb albo uliczne zamieszki? Jak widać, pojedynczy rok rozciągnął się nagle do rozmiarów “całego życia dziecka/rodzica”, “bycie świadkiem” doprecyzowano o “słyszenie”, zaś “strzelanina” zmieniła się w “zamieszki uliczne” (protesty, strajki, pomeczowe rozróby etc.) i “eksplodujące bomby” (odpalanie sztucznych ogni albo rzucanie petard). W dodatku z jakiegoś tajemniczego powodu w tabeli piątej w rubryce odnoszącej się bezpośrednio do strzelanin frazę “having exposure” (bycie narażonym na coś) Fowler et al. zastąpili określeniem “witnessing” (naoczne doświadczanie czegoś). Pojęcia te nie są tożsame i opisują nieprzystające do siebie sytuacje.

    Żeby było śmieszniej, dosłownie parę miesięcy przed publikacją sprawozdania amerykańskich “Pediatrów” kanadyjscy lekarze popełnili skandaliczny sfuszerowany tekst o “dzieciakach” i broni. Za próbę testową posłużyła im populacja “młodych ludzi” (w dużej mierze o imigranckich korzeniach) z prowincji Ontario w wieku do 24 lat, a za broń palną – obok strzelb, karabinów i pistoletów – frywolnie uznali zabawki ASG, wiatrówki i markery paintballowe. Kiedy szefowa projektu, dr Natasha Sauders, została odpytana na falach radia CanadaTalks, czy przypadkiem kontekst dla wielu z tych “ran postrzałowych” nie polegał na tym, że jakiś dorosły mężczyzna grał z kolegami w paintballa podczas wieczoru kawalerskiego, ta z wahaniem odpowiedziała: “Yes, that could be the case” (od 6:55). Początkowo zespół lekarzy z Toronto nie chciał ujawnić suplementu z rozbiciem statystyk na prawdziwą broń i repliki, lecz po zmasowanej krytyce w końcu się ugięli. Zgodnie z podejrzeniami, okazało się, że 86 proc. wypadków dotyczyło użycia konstrukcji pneumatycznych o niskiej energii wylotowej.

    [2] Narracja NEJM o zaobserwowanej w ostatnich dwóch dekadach redukcji wypadków drogowych w skutek wdrażania ostrych norm bezpieczeństwa na szczeblu federalnym nie trzyma się kupy – bazuje na celowo niepoprawnym odczytywaniu dynamiki banalnie prostych trendów.

    [3] Określenie ukute przez Jamesa Craiga, szefa policji z Detroit, w reakcji na strzelaninę, która wybuchła w czasie ulicznej imprezy między dwoma młodymi, murzyńskimi cynglami.

    [4] Część badaczy uważa, że wypadki śmiertelne z udziałem dzieci i nastolatków 0-14 mogą być niedoszacowane z powodu błędnego klasyfikowania tych zgonów do subkategorii z zabójstwami (cytat+tabela, artykuł).

    [5] Tę kolosalną dysproporcję odnotowali dużo wcześniej panowie Levitt & Dubner (link).

    [6] W artykule Fowler et al. z całkowitej puli blisko 1300 ofiar śmiertelnych w wieku 0-17, zidentyfikowanych na podstawie certyfikatów zgonów, przesyłanych do banku danych CDC, zabójstwo orzeczono w 53 proc. przypadków, co przełożyło się na 693 zabite “dzieci” rocznie, z czego prawie 80 proc. z nich miało pochodzenie latynoskie lub reprezentowało rasę czarną. Warto tutaj podkreślić, że brakuje wzmianki o klasyfikacji rasowej/etnicznej poszkodowanych w statystykach napaści. Wytłumaczenie deficytu informacji znajduje się w odnośniku do wcześniejszej pracy pediatrów i jest ono podejrzanie enigmatyczne.